Ojciec Pio – Francesco Forgione – urodził się w Pietrelcinie (na południu Włoch) 25 maja 1887 roku, w ubogiej i prostej rodzinie. Od narodzin był słaby i chorowity. W piętnastym roku życia zdecydował się poświęcić służbie Bożej w zakonie kapucynów. Pragnął bardzo być kapłanem i naśladować św. Franciszka. W 1910 roku, po studiach seminaryjnych, przyjął święcenia kapłańskie.
Jako zakonnik odznaczał się wielką gorliwością i z oddaniem pełnił posługę pojednania ludzi z Bogiem w sakramencie pokuty. Dużo się modlił i równocześnie przeżywał tajemnicze cierpienia. Lekarze nie mogli dociec przyczyn choroby. W 1918 roku, podczas modlitwy w chórze zakonnym, podczas mistycznych przeżyć otrzymał stygmaty – znamiona pięciu ran Pana Jezusa. Tajemnicza postać, która mu się wówczas ukazała, przeszyła go żelazną włócznią, pozostawiając ślady męki na rękach, nogach i w boku. Był niezwykłym apostołem modlitwy za grzeszników, ofiarowywał za nich swoje cierpienia. Założył Grupy Modlitwy – zrzeszenie religijne osób modlących się za Kościół i o nawrócenie grzeszników. Umarł w San Giovanni Rotondo 23 września 1968 roku – w pięćdziesiątą rocznicę stygmatyzacji. Tuż przed śmiercią zagoiły się rany stygmatów. Ojciec Pio został ogłoszony błogosławionym 2 maja 1999 roku, a kanonizowany 16 czerwca 2002 roku.
Domowe wychowanie
Ojciec Pio wychowywał się w zwyczajnej, chłopskiej rodzinie. Matka była ciepła i troskliwa, a ojciec zazwyczaj nieobecny i surowy. Rodzice zrobili jednak wszystko, aby syn zrealizował swoje marzenie życiowe...
Babcine bajania
W czasach dzieciństwa Ojca Pio wychowywanie kilkorga dzieci było zjawiskiem powszechnym, co wcale nie znaczy, że łatwiejszym niż dzisiaj. Rodzice zajęci codzienną pracą od świtu do nocy musieli pozostawiać dzieci pod opieką dziadków, ciotek, sąsiadów. Sześcioletnie dziewczynki pilnowały młodszego rodzeństwa albo dzieci z sąsiedztwa.
Dzieckiem do drugiego roku życia zajmowała się głównie matka. Potem opieką nad nim można się było podzielić z innymi. Gdy Francescowi urodziła się młodsza siostra, przeszedł pod skrzydła babci (ze strony mamy) Giovanny. Drugiej babci, ze strony ojca, nie mógł pamiętać, ponieważ umarła, gdy miał pięć miesięcy.
Babcia Giovanna i dziadek Fortunato mieszkali niedaleko, przy Via Santa Maria degli Angeli. Francesco wiele czasu spędzał u nich w domu, często zostawał tam na noc. U babci na kolanach słuchał opowieści o czarownicach, które rzucają na ludzi uroki i czarnoksiężnikach potrafiących zamienić się w wilka, a także o wróżce Elce, która zamieszkała u podnóża skały Morgione, oraz o zlotach czarownic nad rzeką Sabato – legend powszechnie wtedy znanych i typowych dla ludowych wierzeń z okolic Benewentu.
Ale u babci na kolanach Francesco nie tylko słuchał ludowych opowieści. Tam przede wszystkim uczył się pierwszych modlitw. Babcia zaprowadzała go codziennie do kościoła na błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Gdy podrósł, nie raz rezygnował z kolacji, żeby pójść z nią do kościoła. Zabierała też wnuka na nowenny pod „Porta Madonnella”, na procesje, na błogosławienie pól i zwierząt.
Ludowe wierzenia i szczera wiara
Przeplatanie się starych ludowych wierzeń w czarownice i diabły z gorącą i szczerą wiarą w Boga nie powinno dziwić ani gorszyć. Prości chrześcijanie uznawali Stwórcę świata za najwyższego Pana, któremu podporządkowane są „byty widzialne i niewidzialne”. W swoim pojmowaniu boskiej władzy nie mieli odwagi zwracać się do Najwyższego bez pośredników – Jezusa, Maryi i rozlicznych świętych. Moce ciemności, które zewsząd otaczają człowieka i „krążą jak lew ryczący, szukając, kogo by pożreć”, mogły przejawiać się i w czarach, i w urokach, i w klątwach. Z niewytłumaczalnym ludzie radzili sobie na swój prosty, chłopski sposób.
Wiemy, że również nowo narodzony Francesco został zaniesiony przez mamę do znanego w Pietrelcinie wróżbiarza, który czytał przyszłość z horoskopów zapisanych w starej księdze. A gdy chłopiec miał dwa lata i płakał z powodu bólu brzucha, matka zabrała go do wróżki, która odczyniała uroki: kreśliła nad dzieckiem znaki krzyża, spluwała za siebie przez ramię, dotykała chorego miejsca i wypowiadała formułę: Tre occhi mi hanno occhiato, tre santi mi hanno aiutato, Padre, Figliolo e Spirito Santo, którą w języku polskim można dokładnie oddać słowami, jakie zapewne niektórzy z nas słyszeli: „Jeden cię uroczył, trzy cię uzdrowiło, Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty”...
Narodziny świętego
W dniu urodzin Francesca, czwartek 25 maja 1887 roku, Giuseppa De Nunzio jak co dzień pracowała z mężem na Piana Romana. Gdy poczuła pierwsze skurcze, sama pieszo wróciła do miasta – dobra godzina marszu krętą drogą po stromych zboczach. Była ostrożna, ale pewna, że zdąży – umiała dobrze odczytać znaki, jakie dawał jej organizm, w końcu miał to być już jej czwarty poród. Zawołała położną Grazię Formichelli i z jej pomocą o godzinie piątej po południu urodziła syna.
Po kilku dniach połogu Giuseppa wróciła do sił i zwykłych obowiązków. Grazio starał się jej pomagać, jak tylko mógł, ale gdy wracał wieczorami z pola, był już bardzo zmęczony. Którejś nocy, gdy dzieciak płakał bez opamiętania, Giuseppa obudziła męża i poprosiła o pomoc. Kto wychował dziecko, wie, co to znaczy i do jakiego stanu może doprowadzić nocny, kilkugodzinny płacz niemowlaka. Grazio nie potrafił go uspokoić, puściły mu nerwy i cisnął chłopcem o ścianę. – A cóż to za diabeł urodził się w tym domu?! – warknął. Dzieciak spadł na łóżko, a śmiertelnie przerażona Giuseppa zrobiła chłopu awanturę: – Zabiłeś mi dziecko! Ostrożnie rozwinęła je z wszystkiego, w co było pozawijane, i zaczęła dziękować Bogu. Chłopcu nic złego się nie stało.
Opiekunka ogniska domowego
Mama Giuseppa zaczynała swój dzień wcześnie, jak większość ówczesnych wiejskich gospodyń, a więc o godzinie… ósmej, tyle że oznaczało to naszą godzinę trzecią rano, ponieważ chłopi południowych Włoch posługiwali się wtedy własną, odmienną od urzędowej miarą czasu.
Kilka razy w tygodniu o tak wczesnej porze wychodziła do wspólnego dla mieszkańców Pietrelciny pieca chlebowego, by z zarobionego wcześniej ciasta, zwykle kukurydzianego, wypiec chleb i placki. Po powrocie karmiła zwierzęta, doiła owce i kozę, z mleka robiła ser. W domu rodziny Forgione – o czym wspominał Ojciec Pio – nikt nie lubił mleka, zatem cały jego zapas przeznaczano na różnego rodzaju sery wytwarzane przez matkę.
Potem szła po wodę do najbliższego miejskiego kranu (przy Porta Madonnella). Odległość nie była duża, ale wyprawę tę musiała powtarzać kilka razy dziennie, a wspinanie się po kamienistej, śliskiej (szczególnie zimą) drodze z wielkim glinianym dzbanem na głowie było uciążliwym obowiązkiem.
Jak każda gospodyni, Giuseppa przygotowywała rano posiłki dla dzieci, a następnie szła do pobliskiej rzeki Tamaro (pięć kilometrów w jedną stronę) z cebrzykiem pełnym bielizny do prania. Ta praca zabierała jej kilka godzin, choć oczywiście nie każdego dnia. We wspomnieniach powtarza się często opinia, że była osobą przywiązującą wielką wagę do czystości ubrania swojego i innych członków rodziny.
Często pomagała mężowi w polu na Piana Romana. Do jej codziennych obowiązków należała pielęgnacja kwiatów, warzyw i ziół. W czasie zbiorów, czyli w tamtych warunkach kilka razy w roku, pracowała na równi z mężczyznami od rana do wieczora. Wracała z pola przed mężem, żeby przygotować ciepłą kolację dla całej rodziny.
Gdy dzieci były małe, codziennie wieczorem chodziła je usypiać – a spały w kilku miejscach, w porozrzucanych po Rionie Castello „domach” rodziny Forgione. Opieka nad dziećmi, rozmowy z nimi, wychowanie należały wyłącznie do niej. Niejednokrotnie potrafiła przeciwstawić się mężowi, gdy bez powodu traktował dzieci szorstko czy zbyt nerwowo.
Po kolacji i wspólnej modlitwie przygotowywała jeszcze ciasto na następny dzień i wreszcie mogła oddać się przeróżnym drobnym pracom domowym, jak sprzątanie, mycie, szycie, reperowanie ubrań.
Dzień kończyła między godziną drugą i trzecią – czyli między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą naszego czasu.
Zapamiętano ją jako osobę poważną, religijną, budzącą szacunek u ludzi. Zadbana i pedantycznie czysta, choć w ubogim stroju, mimo upływu czasu zachowała dziewczęcy wdzięk i zgrabną sylwetkę. Urodziła ośmioro dzieci. Za swego życia pochowała czworo (troje zmarło w wieku niemowlęcym).
Po wyjeździe Ojca Pio z Pietrelciny Giuseppa De Nunzio kilka razy odwiedziła syna w San Giovanni Rotondo. Nigdy nie zwracała się do niego po imieniu, zawsze tytułując go „Ojcem Pio”. Na przywitanie i pożegnanie całowała go w rękę. Pod koniec 1928 roku zapragnęła spędzić z synem Boże Narodzenie. Przybyła wówczas do San Giovanni Rotondo i tam podczas długich nabożeństw w zimnym kościele nabawiła się zapalenia płuc.
Zmarła 3 stycznia 1928 roku w domu Mary Pyle, Amerykanki, córki duchowej Ojca Pio, pielęgnowana do ostatnich chwil przez syna.
Patron rodziny
Grazio Forgione był mężczyzną niewielkiej postury (mierzył około 157 cm), ale przystojnym i silnym. Nie umiał czytać i pisać, jak większość ówczesnych mieszkańców południa Włoch. Umiał natomiast liczyć – na palcach, ale dokładnie. Zapamiętano go też jako człowieka pogodnego, który w młodości lubił w wesołym towarzystwie, po pracy w polu, chodzić pod okna dziewcząt i śpiewać miłosne piosenki przy wtórze lutni, na której grał jego przyjaciel. Miał miły, ciepły głos. Niejedna dziewczyna się w nim kochała, z jedną o mały włos się nie ożenił, ale najwyraźniej w oko wpadła mu starsza o półtora roku Giuseppa De Nunzio, dziewczyna z rodziny bardziej zamożnej, której – jak mówiono – nie był wart. Widocznie jednak i ona pokochała tego sympatycznego i bystrego młodzieńca o czarnych oczach, skoro w 1881 roku pobrali się i zamieszkali w domu małżonki przy ulicy Matki Bożej Anielskiej, gdzie urodził się ich pierworodny syn Michele. Majątek wniesiony w wianie przez żonę i pomnażany dzięki pracowitości Grazia pozwalał rodzinie na skromne, ale spokojne życie. Jedzenia w domu nie brakowało, natomiast trzeba było skrzętnie liczyć każdy grosz. Grazio znany był ze swej „cnoty oszczędności” – nie lubił trwonić pieniędzy ani zaciągać długów.
Jego dzień pracy zaczynał się przed piątą rano. Krzątał się po domu, zawijał w płótno kawał chleba, siodłał osiołka, przywiązywał za nim na sznurku kozę i wyruszał w drogę na Piana Romana. Ziemia w tej okolicy była żyzna, ale odpłacała tylko za solidnie wykonaną pracę. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni przez cały upalny dzień – orka, sianie, sadzenie, koszenie, zbieranie, młocka, mielenie – wszystko własnymi rękoma, często z pomocą żony i dzieci, czasem, przy okazji zbiorów, także wynajętych na placu robotników. Forgione wracał do domu po zachodzie słońca. Zasiadał z rodziną do kolacji, potem wspólnie odmawiali różaniec.
Dla dzieci nie miał wiele czasu, sam przyznał po latach, z wyczuwalnym żalem, że nigdy ich nie wziął na ręce.
Grazio nie interesował się polityką – jako analfabeta prawo wyborcze dostał dopiero w trzydziestym roku życia – ale zdawał sobie sprawę ze złego stanu rzeczy. W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku sytuacja gospodarcza we Włoszech bardzo się pogorszyła. Przez włoskie miasta przeszły fale zamieszek spowodowanych głodem, które władza brutalnie tłumiła. Klęska nieurodzaju lat 1897-98 dotknęła Grazia osobiście. Dług zaciągnięty na naukę syna nie został spłacony. Liczył wciąż na nowo wydatki na szkołę i książki, i widział, że słabe zbiory nie wystarczą na pokrycie kosztów. Zrozumiał jednak coś, co prostemu człowiekowi trudno jest pojąć: że marzenia dziesięcioletniego syna o zostaniu zakonnikiem nie są tylko kaprysem dziecka. Zostawił więc na gospodarstwie żonę i szesnastoletniego Michele, a sam popłynął za ocean, by zrealizować marzenie małego Francesca. Być może dostrzegał w tym chłopcu coś, co dawało mu gwarancję, że to przedsięwzięcie warte jest każdej ceny. Po trzech latach wrócił, a zarobione w Ameryce pieniądze wystarczyły na spłacenie długów. W 1906 roku wyemigrował po raz drugi. Tym razem wyjazd okazał się bardziej opłacalny. Grazio ściągnął do siebie starszego syna, razem pracowali na farmie pod Nowym Jorkiem. Po powrocie do kraju za zarobione pieniądze kupili dom dla Michele. Status materialny rodziny poprawił się odczuwalnie, ale i sytuacja gospodarcza Włoch uległa polepszeniu. Dwa lata później wypłynęli znowu, najpierw Michele, potem Grazio. Z tego powodu nie byli na wielkiej rodzinnej uroczystości – prymicjach Ojca Pio. Ale pamiętajmy, że gdyby nie decyzja o wyjeździe, ta sprzed ponad dziesięciu lat, niby prosta, a jakże trudna, nie byłoby ani prymicji, ani Ojca Pio.
Po śmierci żony Grazio Forgione wyjechał do San Giovanni Rotondo, by być blisko syna. Mieszkał u Mary Pyle, jednej z czcicielek Ojca Pio, która wybudowała dom w pobliżu klasztoru. Tam też zmarł 8 października 1946 roku.
Fragmenty książki Edwarda Augustyna: „Pietrelcina – miasto narodzin. Przewodnik po życiu i miejscach Ojca Pio” (śródtytuły i skróty od redakcji)
U babci na kolanach
Francesco wiele czasu spędzał u dziadków. U babci na kolanach słuchał opowieści o czarownicach, które rzucają na ludzi uroki, i czarnoksiężnikach potrafiących zamienić się w wilka, a także o wróżce Elce, która zamieszkała u podnóża skały Morgione...
W czasach dzieciństwa Ojca Pio wychowywanie kilkorga dzieci było zjawiskiem powszechnym, co wcale nie znaczy, że łatwiejszym niż dzisiaj. Rodzice zajęci codzienną pracą od świtu do nocy musieli pozostawiać dzieci pod opieką dziadków, ciotek, sąsiadów. Sześcioletnie dziewczynki pilnowały młodszego rodzeństwa albo dzieci z sąsiedztwa.
Dzieckiem do drugiego roku życia zajmowała się głównie matka. Potem opieką nad nim można się było podzielić z innymi. Gdy Francescowi urodziła się młodsza siostra, przeszedł pod skrzydła babci (ze strony mamy) Giovanny. Drugiej babci, ze strony ojca, nie mógł pamiętać, ponieważ umarła, gdy miał pięć miesięcy.
Babcia Giovanna i dziadek Fortunato mieszkali niedaleko, przy Via Santa Maria degli Angeli. Francesco wiele czasu spędzał u nich w domu, często zostawał tam na noc. U babci na kolanach słuchał opowieści o czarownicach, które rzucają na ludzi uroki i czarnoksiężnikach potrafiących zamienić się w wilka, a także o wróżce Elce, która zamieszkała u podnóża skały Morgione, i o zlotach czarownic nad rzeką Sabato – legend powszechnie wtedy znanych i typowych dla ludowych wierzeń z okolic Benewentu.
Krótko a ciekawie pisał o tym w książce Podróż po Włoszech Guido Piovene, dziennikarz, zmarły w 1974 roku, który w latach pięćdziesiątych przygotował dla radia cykl audycji z podróży po kraju (książka jest zapisem tych literackich reportaży z powojennych Włoch). Diabły z całego świata, w liczbie co najmniej dwóch tysięcy, prowadzą czarownice, swe kochanki, pod stary orzech nad rzeką Sabato, gdzie czeka już na nie szatan. Przed nim składają śluby nienawiści, cudzołóstwa i czynienia złych uroków. Krwią upuszczoną z lewej piersi podpisują obietnice popełniania zbrodni. Potem zaczyna się orgia.
Piovene próbował dociec, co ze starego zabobonu przetrwało do lat powojennych. Oficjalnie wszyscy twierdzili, że to tylko legendy... Ale w noc Bożego Narodzenia prawie wszyscy, zgodnie ze starym zwyczajem, wystawiali za próg nową miotłę--drapakę dla czarownicy, żeby zostawiła dom w spokoju. Jeden ze sławnych mieszkańców miasta zwierzył się, że jego znajomy widział przez dziurkę od klucza, jak żona naciera się zaczarowaną oliwą i wylatuje przez okno z pokoju. Następnego wieczora podmienił zaczarowaną oliwę na zwykłą. Żonę znaleziono rano pod oknem, nagą i z połamanymi nogami.
Ale u babci na kolanach Francesco nie tylko słuchał ludowych opowieści. Tam przede wszystkim uczył się pierwszych modlitw. Babcia zaprowadzała go codziennie do kościoła na błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Gdy podrósł, nie raz rezygnował z kolacji, żeby pójść z nią do kościoła. Zabierała też wnuka na nowenny pod „Porta Madonnella”, na procesje, na błogosławienie pól i zwierząt.
Przeplatanie się starych, ludowych wierzeń w czarownice i diabły z gorącą i szczerą wiarą w Boga, nie powinno dziwić ani gorszyć. Prości chrześcijanie uznawali Stwórcę świata za najwyższego Pana, któremu podporządkowane są „byty widzialne i niewidzialne”. W swoim pojmowaniu boskiej władzy nie mieli odwagi zwracać się do Najwyższego bez pośredników – Jezusa, Maryi i rozlicznych świętych. Moce ciemności, które zewsząd otaczają człowieka i „krążą jak lew ryczący, szukając, kogo by pożreć”, mogły przejawiać się i w czarach, i w urokach, i w klątwach. Z niewytłumaczalnym ludzie radzili sobie na swój prosty, chłopski sposób.
Wiemy, że również nowo narodzony Francesco został zaniesiony przez mamę do znanego w Pietrelcinie wróżbiarza, który czytał przyszłość z horoskopów zapisanych w starej księdze. A gdy chłopiec miał dwa lata i płakał z powodu bólu brzucha, matka zabrała go do wróżki, która odczyniała uroki: kreśliła nad dzieckiem znaki krzyża, spluwała za siebie przez ramię, dotykała chorego miejsca i wypowiadała słowa: „Tre occhi mi hanno occhiato, tre santi mi hanno aiutato, Padre, Figliolo e Spirito Santo”, które w języku polskim można dokładnie oddać słowami, jakie zapewne niektórzy z nas słyszeli: „Jeden cię uroczył, trzy cię uzdrowiło, Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty”...
Edward Augustyn
Dzieci małżeństwa Forgione
- Michele – urodzony 25.06. 1882. Zmarł 9.05 1967
- Francesco – zmarł wkrótce po narodzeniu (18.02.1884 – 06.03.1884)
- Amalia – zmarła w wieku dwóch lat (20.05.1885 – 14.02.1887)
- Francesco – przyszły Ojciec Pio (25.05.1887 – 23.09.1968)
- Felicita – urodzona 15.09. 1889. Zmarła w wieku 29 lat, 25.09.1918
- Pellegrina – urodzona 15.03. 1892. Zmarła 19.02.1944
- Grazia – urodzona 16.12. 1894. Wstąpiła do zakonu sióstr brygidek i przyjęła imię Pia. Zmarła 30.04.1969
- Mario – urodzony 24.03.1899. Zmarł 28.02.1900